XXVII. Z kości i krwi




Kiedy wróciła ze słonecznego Maroka dzień był pochmurny. Wyjechała tam w ramach obozu z uczelnianą sekcją wspinaczkową. Po powrocie nie mówiła zbyt wiele. Jej odpowiedzi były krótkie, zdawkowe. Niemal zupełnie przestała patrzeć w moją stronę. Coś się zmieniło, a kiedy człowiek regularnie widuje kogoś przez niemal sześć lat, to daje i odbiera czułość, bo po prostu jest „obecny naprawdę” i te drobne różnice w głosie, mikroruchach twarzy, gestach, postawie i spojrzeniu są znaczące. Tak naprawdę komunikujemy bez przerwy, bo bez przerwy jesteśmy częścią wielkiego systemu znaków, znaczeń i powiązań, choć komunikaty często są mgliste.

Tak minęło kilka dni, aż puszka pandory została otwarta. Próbowaliśmy rozmawiać, ale... nie potrafiliśmy, bo jednej polszczyzny było na to wszystko za mało.

Więc rozstaliśmy się wśród wrzasków i ryków. Płacz trwał. Trwał. Tak niemal nieustannie przez siedem kolejnych dni - bo kiedy buduje się z kimś świat, dzieli zaangażowanie, wiąże się codzienność, wspomnienia i wyobrażenie o przyszłości, TO przybiera formę najokrutniejszej psychicznej przemocy, która wykracza poza możliwości wyobraźni.

Pierwszej nocy histeria. W domu nie dało się funkcjonować. Leżałem na łóżku i wyłem, zagłuszając telewizor, sprzęty domowe i rodzinę. Nikt nie wiedział, co zrobić, więc matka zabrała mnie na pogotowie, gdzie podali mi leki uspakajające. Łzy płynęły nadal, ale byłem jakby trochę ciszej i jakby zasnąłem.

Dzień drugi, trzeci, czwarty i piąty. Leżenie. Podnoszenie się z łóżka wyłącznie w celach fizjologicznych. Nawiązywanie kontaktu praktycznie niemożliwe. Nie potrafiłem nazwać tego, co czuję, więc nie mówiłem.

Nie pamiętam już, czy to był dzień szósty, siódmy czy ósmy. To się działo trochę jakby poza czasem, bo jedynie wyczerpanie pozwalało na płytki, rwany sen. Matka zrezygnowana podeszła do łóżka, chyba przygotowana na to, że niczego więcej ze mnie nie wydobędzie, ale w końcu odezwałem się do niej, mówiąc, że więcej nie dam rady.

Tautologicznie żyć to znaczy żyć. Co więc musi się wydarzyć, by życie obróciło się przeciw sobie? By zanegować to, co najbardziej elementarne?

Co czwarty z nas doświadczy w swoim życiu kryzysu, który odmieni go bezpowrotnie. Choć kodeks karny wyraźnie rozgranicza pojęcia przemocy psychicznej i fizycznej, w rzeczywistości nie jest to takie proste, bo przemoc psychiczna jest fizyczna.

Po pierwsze doświadczenie traumy diametralnie zmienia pracę mózgu. Zachwianiu może ulec gospodarka hormonalna i neuroprzekaźnikowa. Stres, objawiający się m.in. wysokim poziomem kortyzolu, może wpływać na tarczycę i układ pokarmowy, prowadząc do licznych zaburzeń, takich jak wrzody żołądka czy choroba Hashimoto. Zmniejszeniu ulega hipokamp odpowiedzialny za zdolności do zapamiętywania. Rykoszetem dostają również rejony mózgu odpowiedzialne za motywację, koncentrację, pracę mięśni (napęd), łaknienie, sen i zdolność do odczuwania jakiejkolwiek przyjemności.

Po drugie dołóżmy do tego skutki społeczne, m.in. w zakresie nauki, życia zawodowego czy uczuciowego. Zauważmy, że osoba doświadczająca kryzysu konfrontowana jest ze społeczeństwem, które napiętnuje ją wbrew etyce i faktom. Tak otrzymujemy uproszczony wgląd w sytuację osoby doświadczającej zaburzeń depresyjnych. Ich leczenie może trwać latami.

Na pierwszą wizytę u lekarza czekałem około półtora tygodnia. Ojciec wyparł to wtedy. Zupełnie inaczej niż matka. Ona była przejęta, próbowała mnie wspierać. Na początku było dziwnie. Unikaliśmy w domu słowa „psychiatra”. Ono stanowiło tabu. Wyobrażacie to sobie? „Mój syn leczy się psychiatrycznie”. Nie brzmi jak powód do dumy, prawda?

Na kilka dni przed tym, jak trafiłem do gabinetu, zadzwoniłem do przyjaciela. To był środek tygodnia. On rano miał iść do pracy, a ja odezwałem się około północy. Wsiadł w pierwszy pociąg z Gdyni do Sopotu, więc spotkaliśmy się około pierwszej na peronie. Później plaża. Wiało. Rozmawialiśmy o tym wszystkim godzinę, może dwie. Potem tylko piłem. Dzień w dzień. Bezcelowe włóczenie się po mieście.

Aż przyszedł czas wizyty. Wyobraźcie sobie taką sytuację. Czy Chrystus brałby Zoloft, czy raczej Lafactin? Orfeuszowi przepisaliby Triticco czy Hydroksyzynę? Odys – Xanax, Herakles – Prozac. Dante na benzodiazepinach.

Zejście w zaświaty to stały element mitologii, podań i legend. To ciemny las i pokusy Szklanej Góry, kabalistyczne zstąpienie do otchłani, "zejście do nadiru”, najniższego punktu pod horyzontem. To tu bohater mitu mierzy się z własną psychiczną śmiercią.

Jak pisała Beata Pawłowicz, odnosząc się do Jungowskiej koncepcji indywiduacji:

„Chodzi o piekło wypartych, nieuświadomionych potrzeb. Musimy je poznać, wyciągnąć na światło dnia i w ten sposób pozbawić złowrogiej mocy. Jeśli tego nie zrobimy, nadal z ukrycia będą kierować naszym życiem. Ten fragment cienia trudno przyjąć i zrozumieć. Bywa, że gdy przekroczy on naszą zdolność asymilacji, doświadczamy nawet psychotycznego epizodu. Dzieje się tak, gdy wewnętrzny obserwator i narrator jest zbyt słaby i całkowicie zaangażuje się w – z pozoru przerażający – spektakl umysłu. Wtedy wydobyte z ukrycia treści i postacie mogą na jakiś czas przejąć władzę nad umysłem”.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty