XXVII. Z kości i krwi
Kiedy wróciła ze słonecznego Maroka dzień był pochmurny. Wyjechała tam w ramach obozu z uczelnianą sekcją wspinaczkową. Po powrocie nie mówiła zbyt wiele. Jej odpowiedzi były krótkie, zdawkowe. Niemal zupełnie przestała patrzeć w moją stronę. Coś się zmieniło, a kiedy człowiek regularnie widuje kogoś przez niemal sześć lat, to daje i odbiera czułość, bo po prostu jest „obecny naprawdę” i te drobne różnice w głosie, mikroruchach twarzy, gestach, postawie i spojrzeniu są znaczące. Tak naprawdę komunikujemy bez przerwy, bo bez przerwy jesteśmy częścią wielkiego systemu znaków, znaczeń i powiązań, choć komunikaty często są mgliste. Tak minęło kilka dni, aż puszka pandory została otwarta. Próbowaliśmy rozmawiać, ale... nie potrafiliśmy, bo jednej polszczyzny było na to wszystko za mało. Więc rozstaliśmy się wśród wrzasków i ryków. Płacz trwał. Trwał. Tak niemal nieustannie przez siedem kolejnych dni - bo kiedy buduje się z kimś świat, dzieli zaangażowanie, wiąże się codzie